Przejdź do głównej zawartości

stanowczy ton, okrzyk i wołanie - czyli co zamiast krzyku?

Wychowanie bez krzyku i bicia zyskuje coraz większą popularność wśród rodziców. To cieszy:) Stosuję tą strategię od pięciu lat. Często po omacku, z porażkami, innym razem z sukcesami. Czym więcej upływa czasu, tym czuję się w temacie pewniej. Ale nie chodzi o to, że opanowałam go idealnie i teraz występuję w roli zadzierającego wysoko nos eksperta - to nie ja! :) Sama zaczynałam od podstaw. Pełna wątpliwości. Pierwszy był impuls serca: "nie chcę bić", a potem "nie chcę krzyczeć". I z uporem zaczęłam wypracowywać strategie reagowania w sytuacjach, w których zachowanie Misi wymagało korekty. A potem próbowałam, próbowałam i jeszcze raz próbowałam. I wciąż jestem w drodze! 

Dziś chcę się z Tobą podzielić moim doświadczeniem w porozumiewaniu się z dzieckiem bez używania przemocy - fizycznej i słownej. Dla mnie ważnym jego elementem jest rezygnacja z krzyku, jako narzędzia komunikacji.

Sytuacji, w których dziecko potrzebuje naszego autorytetu, skutecznej reakcji, sprawnego postawienia granicy lub po prostu wsparcia jest bez liku. W takich momentach warto być rodzicem zorientowanym na rozpoznanie konkretnych potrzeb dziecka, ale także stanowczym, konsekwentnym. Co nadal nie oznacza, że należy krzyczeć.

Temat jest rozległy, wielowątkowy, planuję go ubrać w kilka postów, więc jeśli jesteś zainteresowany/-a tą strategią wychowawczą, zachęcam Cię do śledzenia bloga. Może moje niektóre pomysły się Tobie przydadzą:)? (Szukaj ich w zakładce <empatia w rodzinie>, w temacie <komunikacja bez przemocy>).


Na początek przewrotnie napiszę o trzech sytuacjach, w których podniesiony głos lub nawet krzyk jest uzasadniony.  Eh, dlaczego najpierw piszę, że bez krzyku, a potem jednak z? :) I dlaczego od tego zaczynam?

Ponieważ wkraczając na ścieżkę porozumiewania się bez krzyczenia, popełniłam błąd, który mnie frustrował i obniżał poczucie pewności siebie, jako rodzica.  Początkowo wydawało  mi się, że skoro postanowiłam nie krzyczeć, to nigdy więcej już nie podniosę głosu, że będę spokojna i zawsze opanowana. I kiedy jednak się to zdarzało, czułam porażkę, czułam że zawodzę samą siebie i Misię. Obserwowałam zatem siebie i zrozumiałam, że nieco przesadzałam, ponieważ bywają momenty, w których nie uniknie się podniesionego głosu. I że dziecko czasem ich potrzebuje. Rozróżniłam trzy konkretne sytuacje, gdy moim zdaniem głośna lub stanowcza, zdecydowana komunikacja jest uzasadniona. O jakich momentach mówię?  Czytaj poniżej :)


Czy komunikacja bez krzyku ZAWSZE oznacza mówienie tylko i wyłącznie spokojnym, anielskim tonem?

Moim zdaniem nie. Jesteśmy ludźmi z krwi i kości. Złość to nasza naturalna emocja, do której mamy pełne prawo. Nie chodzi o to, żeby wypracować sztuczne postawy, schować się za fasadą opanowania za wszelką cenę. Rzecz w tym, żeby nasza reakcja nie była raniąca czy przekraczająca jakkolwiek granice drugiego człowieka. Warto pamiętać, że jako rodzice jesteśmy dla dzieci przewodnikami, od których uczą się jak zachowywać się w różnych sytuacjach, co jest akceptowalne, a co nie. To my pokazujemy im, co to znaczy współpraca, porozumienie, zabawa, szanowanie siebie nawzajem, przestrzeganie zasad i norm społecznych. I co najważniejsze ... rozwiązując konflikty, pokonując sytuacje trudne, często kryzysowe uczymy je właśnie jak to robić.

W tym celu rozmawiamy, tłumaczymy, objaśniamy, prezentujemy. Gdy jest na to czas i okazja. I mamy nadzieję, że dziecię przyswoi. Prawda jest taka, że chcielibyśmy, żeby zrobiło to po jednej pogadance. W rzeczywistości bywają potrzebne nawet dziesiątki rozmów na jeden temat.

Ale sytuacje, w których się krzyczy to najczęściej nie jest czas na cierpliwe pogadanki. Zwykle dziecko wówczas płacze, rzuca się w gniewie, obraża się, samo krzyczy, wrzeszczy, bije, rzuca, trzaska drzwiami, pakuje się, nie słucha. Bywa, że stwarza zagrożenie dla swojego zdrowia i życia, lub wyrządza krzywdę innemu dziecku. Albo nie spełnia naszych poleceń, nie wywiązuje się z obowiązków, nie dotrzymuje słowa, jest pyskate, opryskliwe, stawiające opór, marudne, trudne do zniesienia, broi, robi na przekór, nie chce uszanować wspólnie ustalonych zasad. Rodzice podnoszą głos także wtedy, gdy bronią swoich granic, gdy chcą by dziecko respektowało ich potrzeby lub innych ludzi. I jeszcze różnych powodów mogą być miliony!*

Uff:) Sporo tego...

No i weź teraz wyciągnij harfę i łagodnym tonem przemów do potomstwa, a oblicze Twe niech zajaśnieje :) Taaaa...
Wszystkie powyższe sytuacje wymagają niewątpliwie naszej reakcji!!!  Zdecydowanej, skutecznej, opartej na pewności siebie, autentycznej. Ale wciąż empatycznej i wyrozumiałej. Płynącej z naszego autorytetu. Choć wyrażonej niekiedy podniesionym głosem. Jak to rozumiem?

Stanowczy ton

To moja ulubiona alternatywa w momentach, gdy chce mi się krzyczeć. Staram się wówczas mimo wszystko opanować, przybieram postawę ciała, wyrażającą moją pewność siebie i w sposób zdecydowany, pewnym, mocno brzmiącym głosem komunikuję dziecku, to co akurat jest potrzebne. Kładę wyraźny nacisk na poszczególne wyrazy. Komunikaty są wówczas krótkie, rzeczowe, nie wygłaszam kazań. Nie zapominam przy tym o zwrotach grzecznościowych, zachowaniu szacunku do dziecka. Ich użycie automatycznie ogranicza chęć krzyczenia. Staram się odnosić do konkretnych zachowań, faktów. Raczej się nie uśmiecham (szczególnie, że jestem wkurzona:)), żeby nie dawać sprzecznych komunikatów, ale jeśli Misia zareaguje na moje polecenie, rozpogadzam się i np. dziękuję jej za reakcję.

Przykłady:

"Proszę, abyś natychmiast wstała z podłogi i podeszła do mnie - i dalej pewnym tonem - przytulę Cię i dalej zastanowimy się co zrobić."

"Zależy mi na tym, abyś była w przedszkolu na czas, proszę pospiesz się. To nie jest czas na zabawę."

"To nie jest miłe zachowanie. Basię boli teraz ręka. Proszę przeproś ją i przytul, gdy będziesz gotowa."

Zawołanie

Kiedy zauważam, że Misia już mnie nie słucha, że popłynęła w swych trudnych emocjach, jest głośna, krzyczy, psoci, wtedy jednym krótkim, głośno zawołanym słowem lub zdaniem staram się skoncentrować jej uwagę. Poprzedzam to jej imieniem, żeby wiedziała, że ten komunikat jest bezpośrednio skierowany do niej. Czasem też zaklaszczę w ręce. Chcę żeby zaczęła mnie słuchać.  I tylko taki jest mój cel. Nie przesadzam też z głośnością, nie chodzi o to, żeby wrzasnąć. Potem robię malutką pauzę na oddech i chwilę później mówię już zupełnie normalnie. Sprawdza się to także przy większej grupie dzieci, gdy trzeba je ogarnąć, a są np. w samym centrum krainy brykania:) Prawda jest taka, że czym rzadziej dziecko słyszy prawdziwy krzyk, tym łatwiej reaguje na zawołanie.

Przykłady:

"Misia! Posłuchaj mnie! (i dalej już normalnym tonem) Teraz powiem Ci, co będziemy dalej robić
"Misia! Cisza! (i normalnie) Jesteś tak głośno, że nie usłyszysz mojej propozycji"

"Misia! Podejdź tutaj! (i normalnie) Nie chcę, żebyś płakała i leżała tam na podłodze"


Okrzyk ratujący życie lub zdrowie 

W sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia daję sobie prawo do krzyczenia ile sił w płucach. Dziecko często oddalone, ma mnie usłyszeć wyraźnie, a moja reakcja ma poinformować je, że coś mu w tej sekundzie może się stać lub że ma coś konkretnego zrobić. Do sytuacji zagrożenia zdrowia wliczam też bijatyki i różne niebezpieczne zabawy i wygłupy.

Przykłady:

"Misia! Ucieeeeekaj!"
"Misia! Stóóój"
"Misia! Złaaaap mnie za rękę" 
"Misia! Natychmiast przestań bić"


Jak zapewne zauważyłeś/-aś te trzy typy głośnej komunikacji (patrząc choćby na ich nazwy) nie są krzyczeniem NA dziecko, a raczej DO dziecka. To ważna różnica, choć subtelna. Aby tą subtelność uchwycić pisałam ten tekst przez cały tydzień:) Mam nadzieję, że mi się udało!

Stanowczy ton, zawołanie i okrzyk ratujący życie lub zdrowie pojawiają się w naszym domu wtedy, kiedy rzeczywiście są konieczne. Staram się ich nie nadużywać i tak długo jak to możliwe zachować spokój. Najczęściej wolę informować, rozmawiać i wszelkimi sposobami poszukiwać porozumienia w spokojnym, pełnym empatii dialogu . A gdy to niemożliwe - patrz powyżej! :):):)

I Ty już dziś możesz przestać krzyczeć! Wierzę mocno w Ciebie, bo skoro udaje się to mi, to Tobie też na pewno się uda! Jeśli potrzebujesz - pisz do mnie. Chętnie odpowiem na wszelkie Twoje pytania:) Zachęcam Cię - po prostu zacznij!

*To czy się zdenerwujemy czy nie płynie ostatecznie z nas, nigdy z dziecka!!! Sformułowanie "TY denerwujesz mnie" jest nieprawdziwe. "JA się denerwuję" jest bardziej trafne. Powyższe zachowania dziecka świadczą o jakiejś nierozpoznanej i niezaspokojonej potrzebie. Ale to zupełnie osobny temat:) :) :)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Minimediacje - każdy konflikt ma wiele rozwiązań!

Jesteś rodzicem. Kochasz swoje dziecko, przytulasz, objaśniasz mu świat. Dbasz o zaspokajanie wszelakich potrzeb . Uczysz norm, wprowadzasz w zawiłe tajniki budowania relacji. Uczysz szacunku do siebie i innych. A potem szkrab jest większy i większy. Zaczyna mieć swoje zdanie. Nie zgadza się z Tobą. Chce decydować. Rozkwita jego autonomia, sprawczość, kreatywność. Mocno zaznacza swoje miejsce w świecie. W naturalny sposób, potrafi dbać o swoje prawa. I o to chodziło, prawda? Tak. Niemniej z Twojej perspektywy jest trudniej. Dziecko nie chce robić tego, co mu proponujesz, nie słucha, podważa, nie podąża, kłóci się. No i jeśli nie stosujesz kar i nagród, nie krzyczysz, a wszystko załatwiasz cierpliwymi rozmowami, okazuje się, że nie masz narzędzi, żeby je zmotywować do współpracy TU I TERAZ .  Twoje mega kreatywne propozycje rozwiązywania konfliktów i kwestii spornych - zdają się na absolutne NIC. Zero. Długie rozmowy nie dają efektu. Dziecko nieustannie nie chce się spieszyć, sp

zielono mi...

Misi od czasu do czasu zdarza się zjadać babole. Tak właśnie - zielone babole. Temat wałkujemy na różne sposoby. Moje wywody o aspektach zdrowotnych, estetycznych i społecznych dają umiarkowane skutki. Sugestie, że jeśli już coś wydłubie, może wytrzeć to w chusteczkę, wykłady o higienie i moje wyznania, że mnie to po prostu po ludzku brzydzi - nie robią wrażenia. Długoterminowe ignorowanie zjawiska też nie działa. Miśka ma to wszystko najwyraźniej w... nosie:) W sumie jakiś czas po rozmowie jest lepiej, ale jedzenie gili wraca z każdym sezonem na infekcje. Dla mnie: horror! W zeszłym tygodniu tak sobie wieczorem leżałyśmy, rozmawiałyśmy o życiu i nagle paluszek córki bezwiednie powędrował do noska, wygrzebał przekąskę, która została w mgnieniu oka zjedzona. Bleeeh -pomyślałam, fuuuj - pomyślałam i pełna niemocy zadałam pytanie: - Słonko, czy to naprawdę jest fajne, to zjadanie gili? - Mamo - mówi  pełna zachwytu - one są taaaaakie smaaaaaczne. to jej (niebieska) perspektywa.

Tą frajdę pokocha każde dziecko - kuchnia błotna DYI

Jedziemy na działkę do B. Misia zawodzi, że nie chce, że nuda, że nie ma tam dzieci, a warzywa i owoce jeszcze nie rosną. No i na basen za zimno. Nie dziwię się jej zbytnio, bo grill (którego i tak nie zje - co do tego nie mam wątpliwości ;)) i spokojne przesiadywanie pod jabłonką - dla sześciolatki wieją nudą na kilometr. Niemniej przyszedł mi do głowy spontaniczny pomysł. W zeszłym roku na Ogólnopolskim Spotkaniu Edukacji Alternatywnej w Poznaniu poznałam patent na świetną zabawę na świeżym powietrzu - kuchnię błotną. Dotarliśmy na miejsce. Wytargałam z działkowego domku starą kuchnię gazową, której nikt już nie używa. Poprosiłyśmy B. o stare garnuszki, sztućce, dodałyśmy plastikowe zabawki, wąż z wodą i piasek. Misia, jak ręką odjął, przestała marudzić, na jej twarzy pojawił się uśmiech i zaczęła przygotowywać wszystko z pełnym zaangażowaniem. Uwierzcie mi - zabawa jest przednia - potwierdzam! Sama ugotowałam zupę bukszpanowo-błotno-niezapominajkową :) Zamiast rozpi