[O poniższym artykule pisałam tutaj: szlaban i puchar do lamusa . To właśnie on był moją pierwszą inspiracją do rezygnacji z kar i nagród. Opublikowany został w czerwcu 2012 roku, kiedy Mi miała pół roczku, czyli coś koło ko ko ko ko Euro spoko:).
Uważam, że naprawdę warto go przeczytać, mimo, że jest długi (może na raty?:)) Mówi o pełnej, pięknej relacji z dzieckiem, budowaniu prawdziwej więzi opartej na autorytecie, zaufaniu i miłości. Ten tekst to kropla w morzu, ale dla mnie był początkiem wspaniałej wyprawy do świata bez przemocy. Przy okazji jest też nieco o klapsach.]
Zapraszam do lektury!
"Bicia uczymy, bijąc, krzyku, krzycząc, mówić "cholera" - mówiąc "cholera". Tłumaczenie nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład - pisze w najnowszym numerze "W Drodze" Anna Dembińska.
Uważam, że naprawdę warto go przeczytać, mimo, że jest długi (może na raty?:)) Mówi o pełnej, pięknej relacji z dzieckiem, budowaniu prawdziwej więzi opartej na autorytecie, zaufaniu i miłości. Ten tekst to kropla w morzu, ale dla mnie był początkiem wspaniałej wyprawy do świata bez przemocy. Przy okazji jest też nieco o klapsach.]
Zapraszam do lektury!
"Bicia uczymy, bijąc, krzyku, krzycząc, mówić "cholera" - mówiąc "cholera". Tłumaczenie nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład - pisze w najnowszym numerze "W Drodze" Anna Dembińska.
Choć moje
dzieci nie znają jeszcze kolejności dni tygodnia, jakimś cudem
bezbłędnie wyczuwają, że jest czwartek. W czwartki budzą się
wcześniej niż zwykle i bardziej niż zwykle marudzą. A potem się kłócą,
krzyczą, wspinają na meble, z szelmowskim uśmiechem otwierają tę
jedyną szufladę, do której nie pozwalam im zaglądać. Mam nieodparte
wrażenie, że mnie testują: czy aby na pewno umiem zastosować w
praktyce to wszystko, co kilka godzin później zamierzam przekazywać
innym rodzicom. Bo w czwartkowe popołudnia prowadzę zajęcia dla
rodziców pragnących wychowywać swoje dzieci bez klapsów i krzyków;
chcących stawiać im granice, a jednocześnie szanować ich podmiotowość1.
Zajęcia pozwalają poczuć wspólnotę doświadczeń – i to jest ogromna
siła tych cotygodniowych spotkań. Mamy różne poglądy, różne
historie, dzieci w różnym wieku, ale doświadczamy podobnych
frustracji i dylematów.
O klapsach
Na jednym z pierwszych spotkań rozmawiamy o tym, jakie ma być dziecko, które chcemy wychować.
– Dobre – podają rodzice – Odważne. Umiejące ponosić konsekwencje. Uczciwe. Szczęśliwe. Szanujące innych.
Ten swoisty koncert
życzeń owocuje listą kilkudziesięciu pozytywnych przymiotów. Potem, w
toku burzliwej dyskusji, dzielimy metody wychowawcze na te, które
pomagają wychować dziecko na człowieka o takich właśnie cechach, i
takie, których stosowanie nie przybliży nas do tego celu. Zdarzają
się tu olśnienia i przykre konstatacje. Niektórzy rodzice czują się
tak, jakby zabrano im z rąk wszystkie narzędzia, którymi dotąd się
posługiwali. Protestują i bronią metod, które grupa chce spisać na
straty. Na pierwszy ogień idzie klaps.
„To niesprawiedliwe!
Pójdę sobie gdzieś daleko i wtedy będziecie żałować. Nikt mnie chyba
nie kocha, mam was wszystkich w nosie. Jak urosnę, to im pokażę!
Nienawidzę tego domu. Dlaczego nikt mnie nie słucha?! Przecież to
nie była moja wina!”
Arkusz papieru powoli
się zapełnia. Rodzice mieli przypomnieć sobie sytuacje z
dzieciństwa, gdy zostali uderzeni przez ojca, matkę czy opiekuna – i
odtworzyć swoje odczucia z tamtego momentu. W skondensowanej formie
zapisujemy je na planszy. Czasem zdarzy się, że ktoś dopisze: Tak mi wstyd, wiem, że zasłużyłem.
To zwykle ktoś, kto oberwał w życiu tylko raz czy dwa, za coś
poważnego, czym doprowadził rodzica do ostateczności. Pozostali –
często ze zdziwieniem – odkrywają, że ich uczuciom bliżej było do
buntu i chęci odwetu niż do skruchy i mocnego postanowienia poprawy.
Nader często nawet nie bardzo pamiętają, co takiego zrobili.
Zastanawiamy się, czego
w takim razie nauczył nas klaps, i nieuchronnie dochodzimy do
wniosku, że wyłącznie rzeczy, których nie chcielibyśmy uczyć naszych
dzieci. Uczy, że przewaga fizyczna może być rozstrzygającym
argumentem. Że w relacjach międzyludzkich bicie jest dopuszczalne i
że można sprawiać ból komuś, kogo się kocha. Że gdy dorosły czuje
się bezsilny, ucieka się do tego, co najprostsze i najbardziej
dostępne, byle tylko pokazać dziecku, kto tu rządzi.
Niby wszyscy potakują, ale ktoś czujnie pyta:
– No dobrze, ale czy w
ogóle są tu osoby, które nigdy nie uderzyły dziecka? Albo chociaż
nie szarpnęły, nie przytrzymały? No i co, czy świat się zawali,
jeśli dam dziecku klapsa? Przecież wszyscy to robią!
Otóż nie, nie wszyscy,
na szczęście. Ale ci, którzy zrobili to raz, zwykle robią i drugi,
trzeci, dziesiąty. Coś się w nas przełamuje, granica dopuszczalnych
zachowań się przesuwa. Klaps awansuje w hierarchii naszych metod – z
metody potencjalnej na pozycję metody używanej sporadycznie,
wreszcie rozgaszcza się w codziennym repertuarze. Usłyszałam kiedyś
od młodej kobiety, dotkliwie bitej w dzieciństwie, że codziennie
setki razy ma ochotę uderzyć któreś ze swoich dzieci, ale resztkami
sił powstrzymuje się, bo ma przeczucie, że gdyby zrobiła to raz, już
nie byłaby w stanie się zatrzymać – odtąd biłaby ciągle, za
najdrobniejsze przewinienie, tak jak bili ją jej rodzice.
– Odróżnijmy, proszę, prawdziwe bicie od klapsa. Ja nie biję mocno, to są tylko klapsy, on tego prawie nie czuje – powie ktoś.
Przytaczam wtedy
przykład mojej znajomej, która próbowała oduczyć córeczkę rzucania
zabawkami. Za każde rzucenie dziewczynka dostawała lekko po łapce.
Nadal rzuca zabawkami, tylko teraz po każdym rzuceniu przybiega do
mamy po obowiązkowe pacnięcie w rączkę.
Podobny mechanizm
zachodzi też przy dotkliwszym biciu: dziecko dochodzi do wniosku, że
jest ono swego rodzaju walutą, i kalkuluje, za co opłaca się dostać
lanie, a za co nie. Znam pana, który jako dziecko często
dobrowolnie kładł się na kanapie i wypinał pupę, by oberwać za
wyjadanie dżemu. Do dziś uważa, że ów dżem po prostu był tego wart.
Ten przykład tylko z pozoru jest zabawny – gdzieś w głębi czai się
głęboka rodzicielska kompromitacja. Poza tym pojawia się kwestia tzw.
taryfikatora. Bo jeśli paskiem po pośladkach za wyjadanie dżemu, to
co za zepchnięcie brata ze schodów? Jeśli „po buzi” za pyskowanie,
to co za oplucie?
No dobrze, skoro nie klapsy, to może kary?
Rodzice dyskutują,
wymieniają się doświadczeniami związanymi ze stawianiem do kąta,
sadzaniem na „karnego jeżyka” (bardziej skomplikowana wersja
stawiania do kąta), odbieraniem przywilejów. A jeśli kary, to
oczywiście równolegle też nagrody, bo one motywują do dobrego
zachowania – tu wszyscy się zwykle zgadzamy.
Gdy napomykam o idei
wychowywania bez kar i nagród, rodzice myślą, że ich podpuszczam, w
najlepszym razie obruszają się, że oto serwuje się im odgrzewany
kotlet dawno skompromitowanego bezstresowego wychowania. Zapewniam,
że to coś zgoła przeciwnego i że zaraz wytłumaczę, o co tu naprawdę
chodzi – ale najpierw muszę krótko opowiedzieć o tym, co w
wychowaniu jest najważniejsze.
Krótko o więzi
Najważniejsza – w
każdym razie zdaniem psychologów – jest więź. To od jakości więzi z
rodzicem zależy, jak dziecko będzie postrzegało siebie i innych.
Relacja z rodzicem stanie się dla niego matrycą relacji ze światem,
związek z mamą i tatą – punktem wyjścia wszystkich kolejnych
związków. W ogromnym skrócie: dziecko, które boi się swojego rodzica i
utraty jego miłości i bliskości, będzie bało się ludzi, świata,
wyzwań. Dziecko, z którym rodzic walczy, które próbuje złamać,
wzrasta w nieufności, podejrzliwości i wrogości wobec innych.
Dziecko, którego indywidualność i potrzeby są traktowane przez
rodzica z szacunkiem (nie mylić z uległością i spełnianiem
zachcianek!), uczy się szacunku do ludzi i do siebie samego.
Nasze metody
wychowawcze, wszystkie nasze rodzicielskie interwencje, małe i
większe wychowawcze krucjaty – ich słuszność i celowość warto
oceniać z perspektywy inwestycji w więź. Czy to, co robię jest
inwestycją w poczucie bezpieczeństwa mojego dziecka i w jego zaufanie
do mnie jako rodzica? Czy to, czego ono doświadcza w relacji ze mną,
uczy je, jak być dobrym i mądrym człowiekiem? I czy wierzę, że moje
dziecko jest (bo jest!) z natury motywowane do budowania ze mną jak
najlepszej relacji?
Uwaga: kary i nagrody
Podstawą pomysłu
wychowania bez kar i nagród jest – z pozoru sztuczne, ale mimo
wszystko niezbędne – rozróżnienie na kary i konsekwencje. Uważa się,
że dzieci powinny ponosić konsekwencje swoich zachowań, nie powinny
jednak być dodatkowo karane (poza poniesieniem konsekwencji).
Konsekwencja może być przy tym zarówno naturalna (rzuciłeś zabawką,
więc się zepsuła i teraz nie możesz się bawić), jak i narzucona przez
rodzica (umówiliśmy się, że dobranockę oglądasz w piżamie, więc
skoro nie jesteś przebrany, to nie włączamy telewizora). Ważne, żeby
w sposób logiczny wynikała z przewinienia i żeby nie była zanadto
odroczona w czasie (a najlepiej – natychmiastowa; im młodsze
dziecko, tym mniejszy dopuszczalny odstęp czasowy między zachowaniem a
jego konsekwencjami).
No i co w tym odkrywczego?! – obruszają się niekiedy rodzice.
Wtedy próbujemy
przypomnieć sobie, jakie kary wymierzyliśmy ostatnio dzieciom. I
okazuje się, że kary wybieramy często tak, żeby były dotkliwe, a
niekoniecznie logiczne: zakaz telewizji za bałagan w pokoju; szlaban
na komputer za dwóję z przyrody; zabranie z rąk lizaka za kopnięcie
kolegi. Karzemy często automatycznie – mówimy pierwszą rzecz, która
przyjdzie nam do głowy, często potem w ogóle tego nie egzekwujemy,
przez co sami podważamy swój autorytet. Warto więc uprzedzać fakty:
wydając polecenie czy zakazując czegoś, powinniśmy już z góry
wiedzieć, co zrobimy, gdy dziecko się nie zastosuje.
Jeśli mamy z nim dobrą,
serdeczną relację, opartą na szacunku i bliskości, to wystarczająco
dotkliwą „karą” będzie już nasze niezadowolenie, a naprawienie
szkody – wystarczającą lekcją. Nie ma potrzeby, by prócz tej lekcji
dodatkowo jeszcze „dawać nauczkę” – bo służy to nie tyle wychowaniu,
ile naszej satysfakcji, że oto pokazaliśmy coś dziecku. Być może
jednak jesteśmy za mało pewni siebie, by ufać, że nasze dziecko i
bez tego pokazywania dostrzeże, że zrobiło źle?
Jak silnie tkwi w nas
mechanizm „ja ci pokażę”, widać choćby wtedy, gdy przychodzi nam
reagować na rękoczyny między rodzeństwem. Bo co zwykle robimy, gdy
jedno z naszych dzieci uderzy drugie? Odciągamy winowajcę i
apelujemy do jego sumienia:
– Co ty wyprawiasz,
przecież mogłeś jej zrobić krzywdę! Zobacz, ona płacze przez ciebie!
Czy ty nie rozumiesz, że nie wolno bić?! Marsz do swojego pokoju!
Co w tym złego? To, że
skupiamy się na niewłaściwym dziecku. Przecież naszej troski i uwagi
potrzebuje teraz to z nich, które zostało uderzone. Ale my
koniecznie chcemy pokazać małemu winowajcy, że takie zachowanie nie
ujdzie mu płazem – i przypadkiem uczymy go, że bicie jest dobrym
sposobem na znalezienie się w centrum zainteresowania rodzica.
A bycie w centrum
zainteresowania rodzica to nagroda, o którą dzieci są gotowe walczyć
zawsze i wszędzie, nawet za cenę bycia upomnianym czy uderzonym.
Nie doceniamy zwykle tego, jak potężnym orężem w wychowaniu jest
nasza uwaga. Tymczasem, jeśli nauczymy się z niej umiejętnie
korzystać, może się okazać, że żadne dodatkowe kary i nagrody nie są
już potrzebne.
– Przypomnijcie sobie –
proszę rodziców – jak biegaliście po klasie, a nauczyciel usiłował
nakłonić was do zajęcia miejsc. Jak to robił?
Jeśli działał w sposób
typowy, to pewnie prosił biegających, żeby przestali biegać. Nagrodę
(zainteresowanie ze strony opiekuna) otrzymywali więc nie ci,
którzy wykonali polecenie, lecz ci niesubordynowani. Idę o zakład,
że w grupie nieposłusznych byli zawsze ci sami uczniowie.
Tymczasem można zrobić
to lepiej: kolejno nagradzać pochwałą tych, którzy wykonają
polecenie, a na biegających nie zwracać uwagi. Zmotywować
pozytywnie: poczekać, aż i oni będą chcieli zasłużyć na pochwałę.
– Ale można sobie wtedy czekać i tydzień! – podnoszą się głosy sceptyków.
Otóż nie. Chęć
zasłużenia na uznanie opiekuna jest w dzieciach na tyle silna, że
nie mija kilka minut, a cała grupa grzecznie siedzi.
– No dobrze, ale efekt jest ten sam. Tu siedzą i tu siedzą, wyszło na jedno.
Niby tak, ale która metoda inwestuje w więź? Która motywuje dziecko do posłuszeństwa w przyszłości?
– No dobrze, a jakieś inne nagrody, poza okazaniem zainteresowania? – dopytują się rodzice.
Zwykle są rozczarowani,
gdy słyszą, że dobre zachowanie ma być normą, a nie świętem, i
dlatego nie zaleca się typowego, zwłaszcza materialnego, nagradzania
za wykonywanie poleceń czy wypełnianie obowiązków. Wystarczającą
nagrodą ma być dla dziecka to, co jest konsekwencją jego działań.
Jeśli posprzątało swój pokój, w zamian dostanie satysfakcję z efektu
swoich wysiłków i dumę, że udało mu się przełamać własne lenistwo.
Ale to nie wszystko. Kolejną nagradzającą konsekwencją będzie
pochwała i uznanie ze strony opiekuna, jakaś podjęta z nim wspólnie
aktywność (zrobiłeś porządek na biurku, więc możemy rozłożyć tam grę i
w nią zagrać).
– W życiu nie uwierzę,
że coś takiego by przeszło u nas w domu. Pokój dziecięcy szybko
zarósłby brudem! – podnoszą się głosy nieprzekonanych.
Nie doceniamy siły
więzi. Nie wierzymy, że dziecku może zależeć po prostu na tym, byśmy
je docenili, zauważyli, poświęcili mu czas. Może zbyt nisko cenimy
siebie jako rodziców, by móc uwierzyć, że dziecko zrobiłoby coś
przez wzgląd na nas, a nie na nagrodę? A może nie wierzymy, że może
samo z siebie chcieć być odpowiedzialne? Przez tę nieufność wpędzamy
je niekiedy w pułapkę „nie opłaca mi się”, „a co za to dostanę?”,
bo obniżamy jego wewnętrzną motywację do konstruktywnych działań i
zachowań – na rzecz motywacji zewnętrznej.
Czasem warto ignorować
Wracając do uwagi –
jest ona tyleż skutecznym, co trudnym środkiem wychowawczym.
Jesteśmy przyzwyczajeni, że na złe zachowania trzeba reagować, bo
brak reakcji oznacza przyzwolenie. I często faktycznie tak bywa, ale
jeśli spojrzeć na uwagę w kategoriach nagrody, to okazuje się, że
zachowanie, które chcemy wyeliminować, czasem najlepiej jest…
zignorować. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, poniżej trzeciego roku
życia – w tym wieku są one szczególnie silnie motywowane do
zabiegania o naszą uwagę (pewnie ma tu znaczenie ewolucja – tak małe
dziecko nie przeżyje przecież pozbawione zainteresowania rodzica).
Jeśli więc niechcący nauczyliśmy naszego trzylatka mówić „cholera”,
to szybciej tego oduczymy, ignorując, niż zwracając mu za każdym
razem uwagę, że nieładnie tak mówić.
– To skąd on będzie wiedział, że źle robi, że tak nie wolno? – nie dają się przekonać niektórzy rodzice.
Słuszna uwaga. Pewnie
nie będzie wiedział. Ale pomyślmy, na czym nam w tej chwili zależy:
żeby przestał tak mówić czy żeby zrozumiał nasze tłumaczenie, że to
nieładnie (ale dalej mówił)?
Bo, wbrew pozorom,
tłumaczenie nie jest specjalnie skutecznym środkiem wychowawczym, a
przynajmniej nie tak skutecznym, jak byśmy tego chcieli. Dziecko
kieruje się w pierwszej kolejności tym, co czuje i widzi, i
najwięcej się uczy, biorąc przykład z rodziców. Bicia uczymy, bijąc,
krzyku, krzycząc, mówić „cholera” – mówiąc „cholera”. Tłumaczenie
nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład.
I jeszcze dwie ważne kwestie, których nie mogę pominąć.
Po pierwsze, zwłaszcza w
przypadku niemowlaka i małego dziecka fizyczna bliskość opiekuna
nie może być reglamentowana. Ono potrzebuje tej bliskości nie tylko
emocjonalnie, ale i biologicznie; bez niej po prostu nie będzie się
odpowiednio rozwijało. Trzeba je tulić tak często, jak możemy,
histerie uspokajać kołysaniem i bliskością, nawet gdy najchętniej
odwrócilibyśmy się na pięcie. Nieważne, że „nie zasługuje” – to jest
kwestia nie tylko więzi, ale i zdrowia.
Po drugie, wspominany
już przeze mnie, „karny jeżyk”. Rodzice zawsze o niego pytają, więc
jestem zmuszona zająć stanowisko, choć wolałabym wyeliminować tę
metodę drogą ignorowania jej. W dobrej relacji rodzicdziecko nie
powinno być bowiem miejsca na metody z pogranicza tresury. Czasem, w
przypadku szczególnych trudności (po stronie rodzica lub dziecka)
nie ma innego wyjścia, ale jest to metoda obwarowana taką ilością
zastrzeżeń i warunków, że należałoby opatrzyć ją banderolą z napisem
„stosować tylko pod kontrolą specjalisty”.
***
Podobno nie ma
idealnych rodziców, są tylko wystarczająco dobrzy – to ci, którzy
umieją uczyć się na swoich błędach. Gdy podsumowujemy zajęcia o
karach i nagrodach, pojawiają się nowe pytania: jak dotrzeć do
dziecka, by robiło to, czego oczekujemy? Jak mu mówić o swojej złości i
niezadowoleniu z jego zachowania, by zmotywować je do poprawy? Jak w
ogóle pamiętać o tych wszystkich teoriach, o więzi, o motywowaniu –
gdy dziecko zachowuje się tak, że wszystko się w nas gotuje? I skąd
mieć pewność, że to, co robimy, jest słuszne? Nie jest łatwo być
wystarczająco dobrym rodzicem…
Anna Dembińska
Artykuł ukazał się w miesięczniku "W Drodze" nr. 6/2012
1 Zajęcia, o których mowa
w tekście, prowadzę, opierając się na programie „Bez klapsa. Jak z
miłością i szacunkiem wyznaczać dziecku granice”, opracowanym przez
Marlenę Trąbińską-Haduch i Anetę Kwaśny z Fundacji „Dzieci Niczyje”.
Część też powtarzam za Agnieszką Stein i Małgorzatą Strzelecką,
autorkami strony www.dzikiedzieci.pl, której lekturę polecam."
Komentarze
Prześlij komentarz