Przejdź do głównej zawartości

zakomunikuj mamo!

Już ze trzy lata temu widziałam pewien wywiad w telewizji.

Osoby: pani psycholog i zaczepny dziennikarz.
Temat: jak wytłumaczyć dziecku, że wakacje to wakacje i że wtedy jest większy luz i jakim cudem powrócić potem do codziennej rutyny?

Psycholożka zupełnie naturalnie odpowiedziała oczywistą oczywistość, że z dzieckiem trzeba porozmawiać i wyjaśnić, że teraz jest tak i tak, bo to i to, ale jak wrócimy do domu to będzie znów normalnie. Kiedy wyślemy jasny komunikat dziecko zrozumie i będzie wiedziało czego się spodziewać. Już nawet dwuletnie dziecko potrafi zrozumieć, kiedy się je poinformuje. Tak powiedziała.

Na to dziennikarz: Czyli jest pani zwolenniczką partnerskiego podejścia do dziecka (już wtedy okrytego złą sławą..., więc powiedział to tak wiecie: "tu cię mam")?
A pani ekspert zupełnie spokojnie: Nie. Jestem za to zwolenniczką komunikowania się z dzieckiem.

Utkwiło mi to w sercu i zawsze widziałam w naszej codzienności rezultaty takiego podejścia, sprawdzało się! Ale ostatni miesiąc był taki sobie. Brakowało mi siły na tą komunikację. Dużo się irytowałam i poganiałam i wyrywałam z zabawy. Nie informowałam dokąd jedziemy, ani jak będzie wyglądał dzień. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Misia zaczęła niesamowicie jęczeć, marudzić, bez sensu się upierać. Nie do wytrzymania. Nie można było się z nią porozumieć. Dlaczego? ona po prostu zaczęła odzwierciedlać mój sposób komunikacji - niejasny, trudny do zrozumienia i nieprzewidywalny. Nie wiedziałam, dlaczego się tak zachowuje. I nagle - aha! przestałam ją informować, komunikować plany i wyjaśniać dlaczego coś się stało lub wydarzy. Pomyślałam, że na tyle się znamy, że ona wie, co ja myślę, czuję czy planuję. Bez mówienia. Zatem od kilku dni wróciłam do tej skutecznej strategii - zakomunikuj mamo! I widzę niesamowite efekty. Nawet po kilku dniach. Także cieszę się, że czerwiec mi tak nie wyszedł w naszej relacji. Bo przypomniałam sobie coś bardzo ważnego. Że dziecko potrzebuje wiedzieć co się dzieje lub wcześniej usłyszeć co będzie się działo. I wtedy jest ok. Naprawdę. Trudne to koszmarnie, ale wolę to od jęczenia:)

Edit: Tekst pisałam na początku lipca. Dziś, pod koniec miesiąca nasza relacja znów jest jak wcześniej, tylko jeszcze lepiej:) Jak to po kryzysach bywa. Wystarczyło, że się przyznałam przed sobą - że odpuściłam, że nawalam, że się nie staram. Nie, nie na całej linii, bo ja mam zawsze Misię na widoku, ale w tym temacie mi kilka tygodni nie szło. Już idzie:) Wyciągnęłam z tego lekcję, jeśli chcesz bierz i Ty:) I przy okazji dodam coś, co ZAWSZE mnie zachwyca, że uważne rodzicielstwo, koncentracja na relacji, pozwala dość szybko wyłapać nieprawidłowości i je naprawić. Zobacz - wystarczył miesiąc żebyśmy zaczęły się normalnie porozumiewać z miłością, bez przemocy...:)

kiedyś znalazłam ten obrazek na fb u mindfulmomsnetwork

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Minimediacje - każdy konflikt ma wiele rozwiązań!

Jesteś rodzicem. Kochasz swoje dziecko, przytulasz, objaśniasz mu świat. Dbasz o zaspokajanie wszelakich potrzeb . Uczysz norm, wprowadzasz w zawiłe tajniki budowania relacji. Uczysz szacunku do siebie i innych. A potem szkrab jest większy i większy. Zaczyna mieć swoje zdanie. Nie zgadza się z Tobą. Chce decydować. Rozkwita jego autonomia, sprawczość, kreatywność. Mocno zaznacza swoje miejsce w świecie. W naturalny sposób, potrafi dbać o swoje prawa. I o to chodziło, prawda? Tak. Niemniej z Twojej perspektywy jest trudniej. Dziecko nie chce robić tego, co mu proponujesz, nie słucha, podważa, nie podąża, kłóci się. No i jeśli nie stosujesz kar i nagród, nie krzyczysz, a wszystko załatwiasz cierpliwymi rozmowami, okazuje się, że nie masz narzędzi, żeby je zmotywować do współpracy TU I TERAZ .  Twoje mega kreatywne propozycje rozwiązywania konfliktów i kwestii spornych - zdają się na absolutne NIC. Zero. Długie rozmowy nie dają efektu. Dziecko nieustannie nie chce się spieszyć, sp

zielono mi...

Misi od czasu do czasu zdarza się zjadać babole. Tak właśnie - zielone babole. Temat wałkujemy na różne sposoby. Moje wywody o aspektach zdrowotnych, estetycznych i społecznych dają umiarkowane skutki. Sugestie, że jeśli już coś wydłubie, może wytrzeć to w chusteczkę, wykłady o higienie i moje wyznania, że mnie to po prostu po ludzku brzydzi - nie robią wrażenia. Długoterminowe ignorowanie zjawiska też nie działa. Miśka ma to wszystko najwyraźniej w... nosie:) W sumie jakiś czas po rozmowie jest lepiej, ale jedzenie gili wraca z każdym sezonem na infekcje. Dla mnie: horror! W zeszłym tygodniu tak sobie wieczorem leżałyśmy, rozmawiałyśmy o życiu i nagle paluszek córki bezwiednie powędrował do noska, wygrzebał przekąskę, która została w mgnieniu oka zjedzona. Bleeeh -pomyślałam, fuuuj - pomyślałam i pełna niemocy zadałam pytanie: - Słonko, czy to naprawdę jest fajne, to zjadanie gili? - Mamo - mówi  pełna zachwytu - one są taaaaakie smaaaaaczne. to jej (niebieska) perspektywa.

Tą frajdę pokocha każde dziecko - kuchnia błotna DYI

Jedziemy na działkę do B. Misia zawodzi, że nie chce, że nuda, że nie ma tam dzieci, a warzywa i owoce jeszcze nie rosną. No i na basen za zimno. Nie dziwię się jej zbytnio, bo grill (którego i tak nie zje - co do tego nie mam wątpliwości ;)) i spokojne przesiadywanie pod jabłonką - dla sześciolatki wieją nudą na kilometr. Niemniej przyszedł mi do głowy spontaniczny pomysł. W zeszłym roku na Ogólnopolskim Spotkaniu Edukacji Alternatywnej w Poznaniu poznałam patent na świetną zabawę na świeżym powietrzu - kuchnię błotną. Dotarliśmy na miejsce. Wytargałam z działkowego domku starą kuchnię gazową, której nikt już nie używa. Poprosiłyśmy B. o stare garnuszki, sztućce, dodałyśmy plastikowe zabawki, wąż z wodą i piasek. Misia, jak ręką odjął, przestała marudzić, na jej twarzy pojawił się uśmiech i zaczęła przygotowywać wszystko z pełnym zaangażowaniem. Uwierzcie mi - zabawa jest przednia - potwierdzam! Sama ugotowałam zupę bukszpanowo-błotno-niezapominajkową :) Zamiast rozpi